środa, 17 sierpnia 2016

Friuli i Veneto - Sławek Rochaty






Friuli i Veneto 

(Wenecja Julijska i Wenecja Euganejska)


Wiem, że Włochy to najlepsze dla mnie miejsce na Ziemi. I się nie pomyliłem. Pierwsza moja wyprawa tam była przygotowywana kilka miesięcy (też dlatego, że jednak wyjazd z dziećmi). Rozeznanie wśród znajomych, sprawdzenie internetowych forów, zabezpieczenie kasy no i ostateczny wybór, rezerwacje, wpłaty rat… Uf, w końcu wyjechałem – początek lipca. Kierunek CAORLE nad Adriatykiem. W połowie drogi między Wenecją i Triestem.
To banalne i nudne, ale każdy o Caorle powie to samo – małe, fajne, urokliwe zabytkowe  miasteczko położone w pięknych krajobrazach – przed tobą błękitne morze, za tobą kontury Alp. Zieleń pól i drzewek piniowych, winnice, małe klimatyczne miasteczka, zabytki i wszędzie te typowe dla regionu strzeliste wierze kościołów… Co ważne i charakterystyczne dla regionu – piaszczyste plaże i jedne z najczystszych kąpielisk w całych Włoszech.
Mieszkałem w dzielnicy Porto Santa Margerita – 3 km od centrum Caorle. Zresztą całe wybrzeże to dzielnice głównie turystyczne. Ale wszystko utrzymane w podobnej konwencji architektonicznej. Turyści – głównie Włosi, Czesi, Słowacy, niemieckojęzyczni no i trochę Polaków. Ogólnie bez chamówy. 






Nie jesteśmy typem ludzi, którzy walną się na plaży i całe dnie będą tam spędzać. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że rzadko tam bywałem. Ciepłe morze, lekki wiatr i fale, na widnokręgu wzgórza Istrii. Nawet można było sobie spokojnie dobre miejsce znaleźć – co dziwne, bo część plaży była jakby „miejska” (czyli za darmo), więc bez wchodzących na plażę płatnych stanowisk – parasol i dwa leżaki… Szczególnie lubiliśmy tam wpadać wieczorem, kiedy ruszał przypływ… Co dziwne, jak na takie miejsce i bliskość sklepów z tanim, dobrym miejscowym winem, było pustawo i bez dziwnych akcji.
Wyprawa I – centrum Caorle
Niestety zrobiliśmy to w weekend… Korki, wszyscy walą do centrum. Trzeba było zaparkować ponad kilometr od centrum. Już na dzień dobry pierwsza atrakcja – most otwierany korbą, aby przepuścić żaglówki na kanale. Chwilę potem port. Podobno rano można tam kupić świeże owoce morza, ale ani ja tego nie jem, ani też przed godz. 8 nie wstawałem ;)
No i starówka. Klasyka włoska, deptaki ze straganami, sklepikami i restauracjami. Kolorowo, stylowo. Centralny punt to kościół św. Stefana i obowiązkowa wieża-dzwonnica w stylu weneckim. Wszystko z czasów średniowiecznych. Co ciekawe u nas w tym samym czasie stawiano toporne budowle, a u nich już zapędy artystyczne. Wieża oczywiście… krzywa. Chyba technologia nie nadążała za zamysłami artystycznymi ;)






Piękny deptak nadmorski – wielkie głazy oddzielają od morza, wiele z nich rzeźbiona – motywy głównie zwierzęce. Na końcu małe sanktuarium maryjne – świetnie to wszystko wyglądało, szczególnie, że gdzieś na morzu chodziła burza i granat nieba łamał się w błękicie wody.
Wyprawa II – Akwileja
To miasto powstało ponad 100 lat przed naszą erą i był czas, kiedy było jednym z najbardziej liczących się po Rzymie czy Mediolanie. Dziś w jego wielkości zostały tylko wykopaliska i piękna katedra. Przez przypadek zaczęliśmy od zaparkowania przy ruinach portu, tuż przed centrum. Okazało się, że dobrze się stało, bo w centrum parkingi zajęte a do tego płatne.
Aleja wysadzona cyprysami, nad rzeczką, którą kiedyś pływały stateczki rzymskie. W sumie kilkanaście kilometrów od morza. Ruiny portu pokazują, że to faktycznie było wielkie i ważne miasto. Kończąc kilometrowy spacer wychodzimy na tyły katedry. Wokół katedry są miejsca muzealne i część jest płatna – a jest tam największa zachowana mozaika wczesnochrześcijańska – z IV wieku. Sprawa się jednak rypła, bo źle ubranych, zbyt plażowo osób nie wpuszcza się nawet w darmowe miejsca kościoła…
Przed świątynią stoi kolumna z rzymską wilczycą. To tam rzadkość, bo dominują lwy – symbol św. Marka i Republiki Weneckiej. Ale Akwileja stała, zanim zbudowano Wenecję…
Za katedrą mały, klimatyczny cmentarz żołnierzy włoskich. Podczas I wojny tam przechodził front. Włosi odbijali z rąk austriackich rejony prowincji Friuli i Veneto.
Przy głównej trasie przez miasteczko znajdziemy jeszcze inne ruiny – a to domostw, a to kolumny forum romanum.






Niesamowite są tam podwórka tych starych domków w centrum. Kilkanaście krzaków winorośli, pomidory, cukinie… Gęsto, zielono i fajnie.
Kilkanaście kilometrów dalej na południe jest sławny kurort Grado. Ale tam już nie dotarliśmy… Tak jak do położonej 2o km na północ Palmanovej – miasta zbudowanego w idealnym dziewięciokącie… Cóż może następnym razem…
Wyprawa III – Wenecja
Są takie miejsca, że wydaje ci się, że nigdy tam nie dotrzesz, bo daleko, za drogo, bo coś tam i coś tam… Tak traktowałem Wenecję. Jednak los okazał się łaskawy i było mi dane zobaczyć to cudo.
Najlepsza dla nas była opcja – Punto Sabbioni. Tam chodzi tramwaj do Wenecji, jest łatwiej zaparkować i nie trzeba stać w korkach na autostradzie. 
Trochę jazdy po lagunie. Rano pojawiają się tam poławiacze krabów i reszty tego. Wdzięczny jestem koledze, że kazał mi jechać z samego rana. Faktycznie po godz. 10 Wenecja jest już jak autobus miejski w godzinach szczytu…
Z dala widać wierze kościołów miasta św. Marka. Fajnie wygląda, gdy tak buja się to w oddali. Jeszcze tylko przystanek na wyspie Lido i wjeżdżamy do zatoki! Ciary przechodzą, gdy się to wszystko widzi i masz świadomość, że za chwilę dotkniesz tego, co było nieosiągalne. 
Oczywiście wysiadamy nieopodal pl. św Marka. Pierwsze mostki na kanałach, pierwsze gondole… Ludzie rzucają się do robienia zdjęć, ale raczej oszczędzajcie baterie ;)
Z jednej strony wyspy St. Giorgio Maggiore i Giudecca – zabytkowe budowle w zieleni. Z drugiej dojście do placu. Między Pałacem Dożów, Bazyliką, a wieżą dzwonniczą – symbolami miasta. Jak już zerkniesz na szczegóły tych budowli, to ci kopara opadnie. Detale, złocenia, malowidła. Nie wiem jak człowiek to mógł zrobić. 






A potem już bujnęliśmy się między uliczki miasta. Robi to wrażenie, tym bardziej, że to jednak miasto kontrastów. Cudowne zabytki i sypiące się ze starości, nie remontowane kamieniczki. Kolory butików i sklepików oraz bure wody w kanałach oraz żebracy. Przebiliśmy się nad Grand Canal. W okolicach sławetnego mostu Rialto jest kawałek deptaku, bo w głównej dzielnicy San Marco to rzadkość. No cóż, każdego nogi już bolały, więc według słońca ruszyliśmy z powrotem na plac św. Marka. Oczywiście pogubiliśmy się w wąskich na jedną osobę uliczkach i mostkach na kanałach. Dzięki temu zobaczyliśmy trochę innej Wenecji… Kiedy udało się nam dotrzeć do głównych ulic, przeżyliśmy szok. Tyle było ludzi, że ledwo poruszaliśmy się do stacji tramwajów.
No cóż – niesamowite przeżycie. I parę mitów przy okazji padło. Po pierwsze, aż tak nie śmierdzi ;) Trochę typowego zapachu morza, starych kanałów i zaułków zaszczanych przez turystów, bo o WC nie jest tam łatwo. Po drugie, nie jest aż tak drogo, aby brać ze sobą kanapki – ale wodę lepiej mieć ;) Trzeba tylko lekko zejść z głównych szlaków (uwaga na pazerne mewy, które atakują jedzących przy pl. św Marka). Po trzecie nie wszyscy Włosi są mili. Zmęczeni tłumami turystów…  Czuć czasem lekkie napięcie lub przedmiotowe traktowanie. No i kelnerzy restauracji gonią każdego kto przycupnie przy stoliku lub na krawężniku. 






Droga przez Friuli i wschodnie Veneto
Nie sposób nie wspomnieć o tym co widać po drodze. Wjeżdżając od strony Austrii i okolic Villach. Pięknie to wszystko wygląda. Wysokie góry wśród których kręcą chmury. Lasy i miasteczka u podnóża gór, ze strzelistymi wieżami oczywiście. Tunele, niektóre ponad 2 km. Pełne kamieni pustawe koryta błękitnych rzek. Stare wiadukty. Można się przylepić do szyby i patrzeć ;)
Wszystko kończy się za Udine i tam już jest płasko. Pola kukurydzy, słoneczników i winorośli. Sporadyczne place lasów – drzewa posadzone chyba przy linijce. Porzucone gospodarstwa wśród uprawianych pól. Nie wiem o co chodzi, ale to mnie intrygowało. Tyle opustoszałych domostw… Co jakiś czas przy drogach lokalnych stoją wiaty z owocami, warzywami, winem i oliwą. Ta ostatnia jest z Apulii, reszta lokalna. Tam najlepiej się zaopatrzyć, bo ceny korzystne. 
Nie dziwię się, że są sklepy, gdzie nie można znaleźć piwa (jest, ale prawie niewidoczne). Kto by to pił!  Mają tam zajebiste wino, które z nalewaka można kupić nawet w marketach – po 2 euro za litr. 
Byłem w raju, musiałem jednak wrócić

Sławek Rochaty