31.10.2015
Chełm, Atmosfera
Mini Merciless East
W ubiegłą sobotę we wschodnich rubieżach kraju odbyła się czwarta edycja imprezy, będącej swego rodzaju kontynuacją festiwalu open air Merciless East, który odbywał się w latach 2004-2005 w Chełmie. Od dłuższego czasu jeden z organizatorów tego wydarzenia – Piotr z zespołu Parricide stara się cyklicznie ściągać do tego miasta zespoły z rodzimej (i nie tylko) sceny głównie death/grind i skutecznie poić je spirytusem.
Czwarta edycja odbyła się w okresie bardzo bogatym w koncerty i to mogło wpłynąć na niedostateczną liczbę uczestników, aby impreza wyszła na zero. Finalnie przybyło około 200 osób, a raptem dwudziestu zabrakło do pełni szczęścia. Mimo wszystko, spęd można spokojnie zaliczyć do udanych.
Do „Atmosfery” przybyłem kiedy na scenie produkował się mysłowicki Fetor. Niestety spóźniłem się na otwierający imprezę Nuclear Holocaust, ale z relacji naocznych świadków wynikało, że był to bardzo dobry występ. Wracając jednak do Fetor, już pierwsze dźwięki, jakie popłynęły ze sceny sprawiły, że na mojej twarzy pojawił się szeroki banan. Kapela jest jedną z nielicznych w naszym kraju parającą się dość osobliwym gatunkiem, jakim jest slam death metal. Uwielbiam granie po takiej linii i ubolewam, że nie jest ono u nas w ogóle popularne, a co za tym idzie, tak mało osób zabiera się za ten rodzaj łomotu. Prawdopodobnie nie dostrzegając potencjału, jaki niosą slamowe rytmy podczas wykonywania ich na żywca.
Nie bez powodu użyłem słowa „rytm”, bo de facto właśnie on robi tu największą robotę i odróżnia ten sposób grania death metalu od całej reszty jego odnóg. Walcujące zwolnienia i na maksa bujające tempa przy zachowaniu odpowiedniego ładunku brutalności sprawdzają się idealnie w wydaniu live. Zdałem sobie też sprawę, że, co dość charakterystyczne, Fetor z dotychczasowych znanych mi nagrań wypadał dobrze, ale niekoniecznie powyżej średniej. Na żywo przekonali mnie o wiele bardziej. Mimo, że wszystko opierało się na jednej gitarze, nie można było mieć zastrzeżeń co do selektywności czy samej mocy. Bardzo dobrze w roli frontmana sprawdził się Ojciec, który z niejednego pieca już chleb jadł i poza zaprezentowaniem zgromadzonej gawiedzi całej gamy świńskich ryków, udowodnił że doskonale wie jak się zachowywać na scenie. Pewność siebie oraz luz w zachowaniu widać było bardzo wyraźnie. Konsekwentnie udawało mu się też dezorientować publikę, kiedy po prawie każdym zakończonym kawałku krzyczał do audytorium „dzięki Zamość” haha. Podsumowując Fetor – kawał naprawdę zajebistego slamowego hip-hopu ;)
Następni na scenę wskoczyli Panowie z Bottom. O wiele tłoczniej się zrobiło na scenie, bo jest to aż sześcioosobowa ekipa. Kapela z długim stażem, grająca muzę bardzo na poziomie, ale wydaje się, że niestety jest to nazwa wciąż słabo rozpoznawalna na rodzimej scenie i rzadko grająca poza Śląskiem. Uwagę zwracało dwóch wokalistów (z czego jeden to wspomniany wcześniej Ojciec z Fetora), którzy dysponują kompletnie odmiennymi barwami i wymiany ich partii miały duży wpływ na dynamikę całej muzyki. Zespół zaprezentował naprawdę porządny i energiczny hardcore/metal z elementami grindu. Set opierał się na kompozycjach z nowszych materiałów, ale chyba było też coś z „Deklaracji Morderców”. Jednak już bardzo dawno słyszałem ten materiał i nie jestem w stanie przypomnieć sobie tytułów. Brzmieniowo miałem wrażenie, że wdawał się większy chaos niż w przypadku wcześniejszej kapeli, ale muzyka Bottom jest oparta na zdecydowanie większej ilości szybkich temp, a i dwie gitary zdawały się robić głośniejszą „ścianę”. Oprócz dobrego widowiska na scenie, również publiczność dawała się we znaki, w szczególności jeden znamienity lokalny zawodnik znany pod kryptonimem Smuggler Jack. Wyrywanie mikrofonu mimo nieznajomości tekstów, pokraczne skoki ze sceny, rozdawanie „fuckerów” wszystkim dookoła- był freak show na maksa, dobra zabawa i kupa śmiechu.
Jako następna formacja wystąpił stołeczny Lostbone, ale z racji tego, że nie przemawia do mnie muzyka, jaką prezentują byłem niejako zmuszony odpuścić ich koncert. Wolałem w tym czasie posłuchać anegdot znanego tu i ówdzie Globiego, który jest moim sensei absurdu i za każdym razem, kiedy go widzę zagina gość czasoprzestrzeń. Po wcześniejszych opowiastkach jak to pytał Adama z Hate ile ma ze sobą grzebieni, relacji z tego jak bardzo był głodny na gigu Grave, tym razem zagajał ze śmiertelnie poważną miną przechadzających się ludzi pytaniem czy lubią koncerty na żywo, bo on to generalnie jest im przeciwny i stara się unikać.
Kolejną formacją, jaka zaprezentowała się przed chełmską publicznością był lubelski Deivos. Uznana i doświadczona nazwa (nawiasem mówiąc chyba pierwszy death metalowy zespół, jaki zobaczyłem w życiu kilkanaście lat temu), a i koncert bardzo konkretny. Mocno techniczny, osadzony w szybkich tempach bezlitosny śmierć metal zrobił spore zamieszanie i generalnie nie było się do czego przyczepić. Dużo zakrętów, zaskakujących przejść, solówek i przede wszystkim bezkompromisowego, odhumanizowanego napierdalania zarówno na pełnej szybkości, jak i w tempach bardziej umiarkowanych. Dla mnie jednak ich kawałki są nieco zbyt rozwlekłe i gdyby to ode mnie zależało, trochę bym je „spakował”. Szczególnie zwracały uwagę partie Wizuna, który jak zwykle nie oszczędzał swoich beczek i udowodnił, że wciąż jest jednym z najlepszych bębniarzy metalowych w naszym kraju.
Ostatni na scenę wkroczyli przybysze rodem z Łodzi. Przyznam, że do Toxic Bonkers mam spory sentyment, bo ostro ich wałkowałem za dzieciaka, a płyty „Seeds Of Cruelty” i „Progress” znam praktycznie na pamięć. Od dłuższego czasu jednak niezbyt śledzę, co u nich słychać. Oni o sobie też niezbyt przypominają, bo ich ostatni krążek ukazał się już 5 lat temu. Pierwszą część seta zdominowały kawałki z ostatniego okresu, ale od pewnego momentu zespół zaczął grać dużo starszych rzeczy. Z kawałków, które udało mi się zarejestrować to przede wszystkich „Anti-Violent”, „Geo-phobia”, „Seeds Of Cruelty”, „TV God”, „Poisoned”, „Emptiness” i oczywiście „Nazi Fuckers”. Chyba było też coś z „If The Dead Could Talk”, ale nie pomnę tytułu. Ogólnie koncert bardzo w porządku, publika się nie oszczędzała, ale mam wrażenie że zespół ten najlepsze lata ma już za sobą. Chciałbym się jednak mylić.
Reasumując, Mini Merciless East znowu na poszanowaniu, szacuneczek dla Piotrka, że mimo przeciwności nadal ściąga na wioskę bdb kapele od serca i stara się podtrzymywać życie koncertowe w Chełmie. Trzymam kciuki za kolejną edycję.-Kwiecio/
...text zaczerpnięty z (Loud Now Mag.)
za zgoda autora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz