środa, 26 czerwca 2013



                                       "bastylion"

"Szansa nr. 115"






Podszedłem do niej na paluszkach, by nie spłoszyć nadziei na kolejny świt w zupełnie innej rzeczywistości.

Czytałem gdzieś, że gdy mocno się w coś wierzy, pozostawiając los samemu tylko wpatrywaniu się w tak zwane zbawienne niebo, dostaje się w ryj na otrzeźwienie z idiotycznego stanu niemocy. Nie wolno nic pozostawiać wierze samej w sobie. Używać jej, jak pigułki na wszelkie dolegliwości, która za nas pokoloruje każdą ubazgraną słabością kartę życia człowieka. Trzeba walczyć. Wiara to odruch słabości, gdy nie jesteśmy w stanie wygenerować w sobie siły sprawczej, by nic nie było, jak dawniej. By wiara stała się czynem.

A może wcale tego nie przeczytałem… może to mi się tylko śniło…może wymyśliłem sobie po kolejnej dawce życia ładowanego dożylnie, bez prawa sprzeciwu…może zbyt długo nie jestem takim człowiekiem, z jakim chciałbym pójść na wojnę z najgorszym koszmarem…

Nie wiem. Zbyt długo siedzę w tym gównie, by wiedzieć, jak mam na imię.

Więc walczyłem, krok za krokiem. Już prawie dotykałem jej pleców mniemaniem, że każdy zasługuje na piątą, piętnastą i sto piętnastą szansę.








Poczułem lekki zapach przyzwolenia na spełnienie marzeń o najczystszej rozkoszy współistnienia w jednym obrazie. Chciałem ubrać w słowa myśl, która nie dawała mi spokoju, odkąd pierwszy raz pomyślałem o miłości. To musiało być kurewsko dawno temu. Tyle od tej pory zmarnowałem papieru na zapisywanie swoich pokręconych perypetii, a nadal nic z tego nie wynikało. Poza tym, że wciąż miałem bardzo silny powód, by szukać.

Tak. To było dawno temu. Zmęczyło mnie już poszukiwanie idealnej. Teraz jednak, być może, to byłaby ona.

Niestety. O kilka spalonych mostów za późno.

Tym razem nic nie jest tak proste. Ona jest fortecą, a mnie komornik zajął dawno temu, zresztą na moje wyraźne polecenie. Inaczej wcale bym się nie skradał. Rzucił bym ją na ziemię i wziął. Całego ducha, serce, wrażliwość. Wszystko. Tymczasem, obraz istnieje tylko w wyobrażeniu, może nawet wyidealizowanym, że było by nam cholernie zajebiście być z sobą.

Mam dość zastanawiania się. „Być, albo kurwa nie być? Pierdolę to. Nie być!”.

Już się nie skradam. Wycofuję swoje wojska, zaślepiam armaty.

O kilka spalonych mostów…



Strzykawkę znalazłem na ulicy. Celowo wybrałem odzyskaną, by to wszystko skończyło się definitywnie, za pierwszym podejściem. Kompot dostałem od wszystkich moich bliskich razem wziętych. W ostatniej chwili pomyślałem jeszcze: A mogłem się nie skradać, tylko w oczy jej wykrzyczeć, że pieprzę poprawność.

W ostatniej chwili.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz