Nasze wspomnienia z festiwalu Rock Na Bagnie
vol.3
Bagienny sen łosia
Darek Dusza /Redakcja/
Wyjechaliśmy podejrzanie planowo. Naprawdę. Ostatnim razem jadąc do Moniek zaliczyliśmy skromne 8 godzin spóźnienia. Cóż, rock`n`roll ... Droga, jak to droga. Hołowczyc prowadził, my rozmawialiśmy. Szło zadziwiająco dobrze. Co prawda Stuchlik z pełną premedytacją omijał wszystkie zajazdy, w których można było coś zjeść ... W końcu się zlitował i stanęliśmy w Mszczonowie. Oczywiście od razu wyłączyli w knajpie prąd. Mimo to udało się coś skonsumować, nawet smakowało. Potem były przydrożne Jagódki, cokolwiek to oznacza. Godzina w korkach w Markach szybko sprowadziła nas na Ziemię, bardziej na ziemię. W końcu ruszyliśmy. Stery przejął Łukasz, jechał jak zwykle bardzo rytmicznie i z przytupem. I już, po przejechaniu 600 km w 9 godzin dotarliśmy do Goniądza. Goniąc kormorany i marzenia o rock`n`rollowym życiu.
Grzybodajki, jagódki, łosie i inne bagienne potwory poszły precz. Wreszcie Goniądz! Wita nas Ela i Artur, nasi dobrodzieje! Gdy Ela obiecuje, że pościeli nam łóżka, już wiem, że Bagno będzie udane. Nienawidzę ścielenia łóżek. A jeszcze dodatkowo umawiamy się na śniadanie. Na dziesiątą, czyli rock`n`rollowy blady świt. Artur prowadzi nas na teren festiwalu. Bez problemu mijamy ochronę, wiadomo, Dusza ma twarz rozpoznawalną jak Michaił Dżeksonowicz, lub inny celemelebryta. Ku naszej radości docieramy przed oblicze samego Ojca Dyrektora. Zadowolone oblicze. Wygląda jak Budda podłączony do rurociągu Przyjaźń, pełnego grassu. No tak, on już wie, że jest sukces. Naród ruszyła na Bagno (łoł, może zmienię ten Naród na ludzi, bo ostatnio to słowo pojawia się bardzo często). Żaba ma sukces! Cieszymy się! Dostajemy identyfikatory i sto tysięcy dolarów. Bida, ale dla Żaby zawsze zagramy. No, to pora ruszyć po jakieś izotoniki marki Żubr!
Łatwo powiedzieć: ruszać po izotoniki. Ale jak to zrobić? Co pół metra przyjaciel(albo Punk albo nie), bądź przyjaciółka. Misiaczek, buziaczek, piąteczka, co słychać. Jak fajnie zobaczyć tylu znajomych! Nie wymienię ich wszystkich, bo były ich miliony. A nie chcę nikogo urazić pominięciem. He, he, prawdziwy dyplomata ze mnie! Nocne Polaków rozmowy mogłyby trwać cały rok. Zaczynasz z kimś rozmawiać, podchodzi następny znajomy, wątki gubią się i mieszają, w międzyczasie "doleweczka" dla biednych punków, papierosek, jedzonko. A obok muzyka. Staram się obejrzeć i posłuchać jak najwięcej. Jest dobrze, a nawet lepiej. Pachnie starym Jarocinem, przyjaznym klimatem i tymi dźwiękami. Teraz powinien być piar w stylu: pijemy izotoniki do szóstej rano w towarzystwie najpiękniejszych z najpiękniejszych dziewczyn. Niestety, jutro gramy. Obóz karny Redakcja rusza spać.
Wódz Jacek Żędzian w prostych, żołnierskich słowach zaprosił mnie na spotkanie z okazji premiery trzeciego tomu Grunt To Bunt. Nie za bardzo lubię robić za żywą skamielinę, ale cóż, taki los ocalałych z Parku Jurajskiego. Ruszyliśmy przez słoneczny Goniądz. Ba, nawet martwy Goniądz. Najpierw znaleźliśmy na środku drogi biednego, rozjechanego kota. Chwilę dalej martwego (na pierwszy rzut oka) punka. Ale na szczęście punk nie umarł, punk się najebał! Po naszych sugestiach kolo przeniósł się z jezdni na chodnik. Fakt, ruch w Goniądzu niewielki, ale skoro kota ... Wchodzimy na teren festu. Właśnie, zapomniałem wcześniej napisać, że to idealna lokalizacja na tego typu imprezy. Pole przy scenie, plaża nad Biebrzą, trochę cienia pod drzewami, bajeczne widoki. Bociany, żaby, kozy ... Dobra, zostawmy to pejzażowe rokokoko. Usiedliśmy za stołem, przypominało to trochę casting do Mam Talent. Dyrygowała Katarzyna Jaba Andrzejewska-Szuba, główną gwiazdą był Grzesiek, autor książki. Adam Martuzalski i ja robiliśmy za tapetę, ewentualnie tło. — z użytkownikiem Katarzyna Jaba Andrzejewska-Szuba.
Próba na sucho, bez nagłośnienia, ale jednak próba. Łukasz wali pałkami po krzesełku, my z Bartkiem katujemy struny. Mamy zacząć od "Dżumy" i będzie to nasze premierowe wykonanie. Żeby tylko wielkiego wstydu nie było. Co prawda niektórzy muzycy twierdzą, że lepiej parę minut się wstydzić, niż godzinami ćwiczyć. Co kto lubi. Tak na sucho to idzie nam podejrzanie dobrze. Dobrze się słyszymy, chórki stroją idealnie. Po próbie golenie, strzyżenie, makijaż, pedicure. Wizyta u psychoanalityka, wróżki, masaż tajski. Taka typowa rock`n`rollowa rozgrzewka. Pora jechać! Podjeżdżamy pod scenę. Wyraźnie widać, że impreza przeniosła się pod parasole. Czterdziestoletnia młodzież walczy z Żubrem. Na scenie na szczęście gra Shamboo, które powoli przyciąga publikę. G L O R I A! Kocham ten numer, w 86 r. graliśmy go z The Dudis. Chłopaki powoli kończą. Wyrok zapadł. Nie ma przebacz, nie ma jak uciec. Chociaż dawno temu koncerty wywoływały większy ścisk dupy. Tak dziwnie sucho w ustach się robiło, w dołku ściskało. Zawsze jednak jest ten element niepewności. Publiczność. Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha. Zawsze odrywasz płatki tego kwiatuszka. Podłączamy instrumenty, parę uderzeń w bębny. Coś tam do odsłuchu. I ...
To jest jak skok na bungee. Nie ma odwrotu i nie ma pewności, jak i czy wylądujesz. Bartek z Adamem zaczynają "Dżumę". Tak trochę starocerkiewnie. Nabicie i poszło. Dżuma zżarła, ale i zażarła. coraz więcej ludzi podchodzi pod scenę. To my im kardiochirurgicznie: serce winylowe. Na scenie trochę dziwny dźwięk z odsłuchów, chyba za mocno pobramkowali bębny. Ciągnie też coś dołem. Ale nie ma czasu na dyskusję z akustykami, show must go on. Zresztą, czy kogoś z ludzi za barierkami interesują twoje problemy z odsłuchem. Masz grać. Obojętnie, czy masz dobry humor, czy zły, czy masz anginę, albo skręciłeś nogę. Grać! Zaczynam "Pięć dni", chyba zaliczam kolanka. robi się coraz cieplej, również ze strony publiki.To pomaga, szczególnie, gdy większość repertuaru to utwory z nowej płyty. Takie jak kot, ale tym razem "Bełkot". Łukasz nabija "Spróbuj jeszcze raz". Trochę luzu, to prosty rock`n`rollek, trzy akordy, darcie mordy. Adaś nadziera razem z publiką. Przed nami gąszcz irokezów, dreadów i jeży. No to "Cwany jeż" na tapecie. Słońce utonęło w biebrzańskich bagnach, bociany poszły spać. My nie śpimy, my gramy "Saharę". Kiedyś wzbraniałem się przed graniem tych paru mamoniowych staroci Śmierci i Absurdu. Jednak taki ukłon w kierunku starej załogi warto zrobić. szczególnie, ze "Saharę" lubię. Coraz cieplej, pot gęstymi kroplami spada na gitarę. O, kątem oka dostrzegam wspomagający nas chórek.
Nawet, nie widzę, kto to. Zazdroszczę tym wszysktim zakotwiczonym gitarzystom, którzy w trakcie koncertu oglądają dziewczyny, pejzaże, lekko przysypiając nad wiosłem. Teraz ulubiony (po ostatniej nocy) utwór Bartka: "Miliony much". I przyszedł czas na balladę. Dziwne, nikt tego nie zna, a na każdym koncercie ludzie zaczynają śpiewać. Tak, tak, siła przekazu i "Wyprostowanego palca". "Szkic", "Rewanż" i "Dwie głowy" przelatują jak jastrząb nad Biebrzą. Teraz pora na tytułowy z ostatniej płyty. "Witaj w cyfrowym średniowieczu" - Adam z Bartkiem drą koparę. Witaj i żegnaj, bo zaczynamy ostatni numer. Mamoniowe "Nasze realia", aranż trochę inny niż Absurdu. Ale jaki piękny chór Aleksandrowa nam towarzyszy! Schodzimy. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie cieszy publika krzycząca "Redakcja!". Wódz wypycha nas na scenę, pytam, czy możemy dwa krótkie numery zagrać? Patrzy na zegarek, kiwa głową. No to "cała sala śpiewa z nami", jak twierdzi prekursor hard core`a Jerry Połomski. "Nienormalny świat", a potem "Żadna praca nie hańbi". Szkoda, że akustycy wyłączyli odsłuchy, ale kto by się nimi przejmował. "Pracę" kończymy eleganckim "dup". Schodzimy, dalej krzyczą o jakiejś gazecie. "Redakcja!" Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie krzywe dźwięki szczerze żałuję"
"Koncert, wielkie kłamstwo! Koncert, oszukaństwo!" Rany, kto to napisał? Hmm, niejaki Dusza. Tak, to refren "Nowej dyskoteki" Absurdu. Może rzeczywiście koncert to godzina ułudy, fantazji, magii. Godzina oderwania się od ziemi. Potrzebna godzina. Co po koncercie? Adrenalina buzuje, człowiek chodzi nakręcony jak budzik przed świtem. Piwo smakuje jak nigdy, dziewczyny pięknieją w oczach. Z żalem żegnamy się z Adasiem, który musi zaraz po koncercie jechać. szkoda. Ale my też długo nie poimprezujemy, wyjeżdżamy wcześnie rano. Pożegnalne rozmowy, uśmiechy, fotografie. Podchodzą do nas ludzie, gratulują koncertu. Ludziom dobrej roboty. Wszyscy chcą nas częstować izotonikami. Czyżbyśmy blado wyglądali? Przy okazji słuchamy świetnego występu Armii. Szukamy Wodza, żeby mu uścisnąć witkę i podziękować. Lecz gdzieś zniknął. Cóż, pora na ewakuację. Wracamy na kwaterę. Do wyrka i nyny. Rano, po kolejnym wyśmienitym śniadaniu wsiadamy do wozu bojowego i ruszamy. Goniądz wydaje się taki spokojny, sielski, pełen ziewających kotów. Nawet bociany bardziej ospałe. Był ten festiwal? A może go nie było? Może to tylko sen? Bagienny sen łosia.