Medytacje Wrzoścowe fragmenty-Mieszko Rybiński
Szanowny Redaktorze. Cześć i witam serdecznie.
Odpowiadając na Twą odezwę do narodu, w której apelujesz o "powrót do przeszłości pokolenia 80-90. Mogę się dołożyć fragmentem "Medytacji wrzoścowych"
Dwudziesty pierwszy listopada
Załzawione wspominanie tamtych PRL-u dni ostatecznych. Nieczęsto miewam takie tęsknoty a jeśli już to po pijanemu i z żalu za młodością, która się wyślizgnęła. Czas lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, czyli czas dni ostatnich ancien regime, był okropnym do wyrzygania i śmierdział jarzębiakiem, farbą olejną w obowiązkowym kolorze ekskrementów, cuchnął wreszcie pełnymi popielniczkami petów.
Pomijając żale po nieboszczce mej młodości, wszak nie mają one nic wspólnego ze zdechniętym systemem, szybciej ze wstydliwą konstatacja, uświadomienie sobie uświadomionej konieczności niechybnego zejścia, obudzeniem się do śmierci i akceptacją przewidywalnego końca skoro wiadomo już, że życie mało ma wspólnego z wiecznością.
Pomijając te żale za miastem młodości, miastem z amputowaną przeszłością, którego nie widziałem już od trzynastu lat a taki dystans nie czyni wspomnień szlachetniejszymi, jeśli dekoracje są tandetne. Pomijając i to wreszcie, że wówczas bez zadyszki doganiałem autobus na przystanku nie tęsknię za PRL. Nie tęsknię i nie wzdycham, nie kupuję na internetowych aukcjach „społemowskich” talerzy, papierosów marki „Wczasowe” i innych śmieci. Staram się palić dobry tytoń w średniej klasy fajce, bo pożądam solidności. Nie tęsknię i nie odnajduje we wspomnieniach z mych młodych lat w Szczecinie, jakichkolwiek śladów zadziwienia, monumentalnymi resztkami po pruskim mieście. Były pod nogami, jako studzienki kanalizacyjne opisane językiem Kleista i nad głowami, jako ornamenty kamienic. Pruski, wilhelmiński, hitlerowski, haussmannowski, niemiecki już nie detal czy ornament, ale kamienic kwartał, gmach potężny powiedzmy z cegły czerwonej żeby bardziej bolało neogotycki, zatrzymywał na mgnienie, ale bez refleksji. Raczej zyskanie niźli odzyskanie.
Nikomu nie przyszło do głowy byśmy przysięgali na krew piastowską pomorskich książąt dawno już bezpiecznie w sarkofagach leżących, nie niepokojonych już przez sowieckich wojaków, których wnukowie stacjonowali nieopodal. Mieliśmy się czuć bezpiecznie za sprawą kupy śmiercionośnego żelastwa, zgromadzonego w naszym mieście i jego bliższych okolicach a obsługiwanego przez sympatycznych chłopaków z Tuły, Tyflisu i Wołogdy. Nie czułem się bezpiecznie a ten dyskomfort zawdzięczałem właśnie sympatycznym chłopcom z Tyflisu, Tuły, Jakucka czy Permu i im stalowym gadżetom. Ciągnęło ich do handlu na skutek, czego maski przeciwgazowe, peleryny przeciwdeszczowe i oficerki oficerom kradzione wymieniali chłopcy z Permu, Ojmiakonu i Ałatyru wymieniali u nas na koszule sztruksowe upstrzone kolorowymi naszywkami, portfele plastikowe z trójwymiarową fotografią gejszy na awersie, kurtki jeansowe „marmurkowe”.
Szczecin prócz radości palenia pierwszej fajki podarował mi wiele wzruszeń a zwłaszcza szum drzew w miejskich parkach. Określenie tego dźwięku mianem szumu jest nieadekwatne wobec stanu metafizycznego drżenia, jakie ów we mnie wywoływał.
Szczecin nie popadał był w skrajności, delikatnie zacieniony jak przystało miastu kresowemu, skupiony na sobie, ale i tęsknie zapatrzony na Warszawy, na Krakowy, na Poznanie i na Gdański. Kompleks pruskiego miasta prowincjonalnego, nazbyt blisko Berlina posadowionego, dręczył moje miasto i jego dwa świeże pokolenia. Na afektacje wobec Żydów lud szczeciński nie tracił energii. Antysemityzmem zaraziłem się raz jeden i pozostałem antysemitą przez dwie godziny, a złapałem to od nauczycielki języka polskiego.
O spisku żydowskim, o niecnym planie unicestwienia bladolicych chrześćjan i o rozmaitych maskach, używanych przez międzynarodowe żydostwo już od tysięcy lat, opowiadała barwnie i przekonująco. Trocki z Leninem w jednej kawiarni z baronem Rothschildem , Alfredem Dreyfusem i Albertem Einsteinem, zastanawiają się jak by tu, pognębić jeszcze mocniej bezgrzeszne niewiniątka z wiarą i uśmiechem pasące się na łące rzymskokatolickiego Kościoła gdzieś tam powiedzmy w Portugalii. Trocki proponuje wszechświatową rewolucję, Einstein reakcję łańcuchową, Freud psychoanalizę, Rothschild kryzys lat trzydziestych, Proust nowoczesną powieść, Schonberg muzykę dwunastotonową. Wszystkim tym żydowskim spiskowcom, trucicielom studzien i mordercom dzieci przygrywa na fortepianie Artur Rubinstein. Po dziś dzień antysemityzm kojarzy mi się z odorem potu a to za sprawą wspomnianej nauczycielki. Antysemityzm jest czymś, co się wydziela z człowieka.
Tamto jej pocenie się, było dla mnie czternastoletniego schludnego chłopaka nie do zaakceptowania wprost nie do zniesienia. Nie mając jakichkolwiek doświadczeń seksualnych z płcią niewieścią, umieszczałem kobiety między aniołami a te się nie pocą do cholery! Pani Ł. swoje antysemickie tyrady odkrztuszała pośród oparów swej nijakiej cielesności. Mój antysemityzm tlił się jeszcze ze trzy kwadranse a gdym wrócił do domu i gdym rozpoczął na półkach ojcowskiej biblioteki, poszukiwanie literatury fachowej, przy pomocy, której pragnąłem poznać wrogów swoich, począł się przeistaczać w coś czego nie pragnąłem ani się spodziewałem pragnąć. Zaciekawienie, fascynacja, akceptacja, zatracenie się, współodczuwanie albo jak to nazwała Edith Stein „uczucie wczucia”. Z antysemity zamieniłem się w filosemitę, wreszcie używając terminologii sandaurowskiej w alosemitę i trwało to latami. Kilkakroć udatnie podszyłem się pod Żyda by się uatrakcyjnić w oczach bliźnich. Bycie Żydem, nawet Żydem farbowanym w Szczecinie lat mej młodości, nie było zajęciem niebezpiecznym.
Bywa, że nachodzą mnie cierpliwe wspomnienia z tamtego minionego. W nich to rolę magdalenki spełnia czerwone wytrawne wino bułgarskie. Gdy wspomnienie słoneczne to węgierskie zastępuje bułgarskie. Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, istnieją we mnie reminiscencjami smaków i zapachów. Odfajkowałem je tytoniem „Amphora full aroma”. Lata ostatnie „ancien regimeau” są w wytrawnej krwi niedźwiedziej, są w byczej posoce. Cierpkie garbniki demoludzkich win, owiewał na powierzchni mego jęzora dym z holenderskiego tytoniu. Wina degustowaliśmy w kawiarni „Leontopodium”, sala biesiadna była pod ziemią w czasie konsumpcji widok za oknem nikogo z dyskutantów i degustatorów nie rozpraszał, bo okna ani chociaż okienka nie występowały na wyposażeniu. Lufcikami stóżeczki drobnego światła, zmieszane z drobinkami kurzu, sypały się na podłogę. Ciężkie, solidne ławy drewniane, oblepione gówniażerią opitą wińskiem, osmaloną dymem i zakochaną w swej witalności cierpliwie znosiły ciężary wypowiadanych banałów. Ławy każda pośrodku boksu z sosnowych desek, podobnie jak owe boksy pomalowano bezbarwnym połyskiem ftalowego lakieru. „Ancien regime” upodobał sobie szczególnie farby olejne i bezbarwne acz wysoce połyskliwe lakiery. Podstępny Lakier ftalowy opanował podstępem także i ściany.
Ściany „Leontopodium” w zamierzeniu twórcy i sprawcy, miały za przyczyną mocy jego artyzmu przeistoczyć się w mozaikę niewyobrażalnego kształtu i autoramentu. Kształtu niewyobrażalnego były kamyczki i kamienie (w rezultacie zwyczajne polne otoczaki) a autoramentu nieznanego artystyczne kompetencje twórcy i sprawcy. Naścienna konstelacja kamyczków, ułomków, cementowych placków, fajansowych skorupek i metalowych nakrętek zakonserwowana została według wszelkich zasad socjalistycznego rozumu praktycznego... lakierem jak najbardziej ftalowym. Kamienie mozaiki pomysłu artysty bezimiennego, skrzyły się tandetą, lakieru ftalowego jak by napisał, poeta też niedoceniony Kapitan Liebiadkin.
„Leontopodium” prócz estetycznej mizerii oferowało niedosyt i brak. Podobnie jak otworów okiennych, elektrycznego doświetlenia (właściciel oszczędzał na mocy żarówek a i na żarówkach samych), pożywnej kuchni i kieliszków do wina, nie było także muzycznej oprawy dla tego kameralnego przedsięwzięcia. Szafa grająca psuła się systematycznie i niezawodnie. Siedzieliśmy tedy nad szklankami wytrawnej bułgarskiej kwasicy a cisza rozgrywała się wokół. Wino bułgarskie zaprawione sarkazmem naszych pogwarek, cynizmem naszych odzywek, surrealizmem tego co wokół i introwertyzmem naszych bachanaliów, rozmrażało czas. Z czerwonym wytrawnym w dłoniach, sami ze sobą, we własnym gronie i na siebie skazani, promienieliśmy szczęściem, szczęścia naszego nieświadomi.
Mu urodzeni w latach sześćdziesiątych, nieczęsto popadamy w zidiocenie, stronimy od sprawowania władz. Świat się nam jawi, najczęściej jako tragedia nie do naprawienia, tragedia nawet wówczas, gdy ją Bóg umodeluje na obraz i podobieństwo wsiowego jarmarku.
My pamiętamy że gdy się jarmark kończy, to trzeba znieść ze sceny zwłoki Pietruszki, Arlekina, Papagena bądź Palacha Jana. Smak wyrobiony na kosztowaniu coraz to kwaśniejszego wina, rzadko nas zawodzi. Wcześniejsze od naszego pokolenia padły ofiarą gorzały mateczki kochanej, co poniewiera duszą delikwenta po poczekalniach dworcowych i zajezdniach tramwajowych. Wóda uduchawia delikwenta, czyni go wrażliwym na niesprawiedliwość społeczną i przydaje odwagi. „Ancien regime” troskliwą swą uwagę poświęcał spożyciu alkoholi wysoko procentowych. Regulował tedy i reglamentował, czuły system ucisku, podwójne stany świadomości, „pełnoletnich rodaków i rodaczek”. Norma kartkowa równająca się dopuszczalnej miarze alkoholu, wlewanej w gardło miesięcznie, niepodważalna jak wzór metra i kilograma w gablocie, miała obywatela uchronić przed nieprzytomnością.
Mieszko Rybiński-,,,,,,,NAMIARY
Zdjęcia zamieszczone na tej stronie są autorstwa AgaSi.
Więcej zdjęć jej autorstwa-
ZNAJDZIESZ TU
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz