Witam. Medytacje wrzoścowe to 365 dłuższych lub krótszych wpisów na każdy dzień roku. Sam na własny użytek nazywam toto "rocznikiem medytacyjnym". Formalnie tego czegoś nie można określić jako powieść, rozważania filozoficzne, prozę poetycką ale raczej zapis codziennych zmiennych stanów emocjonalnych.Przesłałem kawałki które w moim mniemaniu pasują do charakteru twego pisma i jakoś tak mi się komponują, współgrają z ostrą zaangażowaną w COŚ muzyką. Krzyczę, mówię a czasem po cichu mruczę o sobie samym , z sobą samym się zmagam. Jak każdy. Moim sposobem na znoszenie siebie co dnia jest pisanie. Z samego mielenia ozorem w gronie bliskich i niebliskich nic nie wynika prócz mniej lub bardziej śmiesznie pompatycznych popisów aktorskich.
Mieszko Rybiński
"Medytacje wrzoścowe" fragmenty
Dwudziesty szósty stycznia
Bym zechciał, telegraficznie chociażby, tak pokrótce, czy bym zechciał opisać losy rzeczy z dzieciństwa, pokrótce rzeczywistość dziecięctwa zechcieć streścić … Nie nie zechciałbym. W żadnym wypadku bym nie zechciał. Nie lubię i nigdy nie gustowałem w literaturze dziecięctwo opisującej. Unikam w lekturze autobiograficznych powieści, autobiografii i innych sprawozdań z egzystencji, odautorskich serenad do babcinych szarlotek, niewczesnych łkań do żołnierzyków ołowianych czy piłeczek seledynowych. Ckliwe albo mdłe i tylko Marcel Proust uchronił siebie i mnie wybronił.
Opisywać przebieg własnej dziecięcości. Wszak jak inne dzieci, wpierw musiałem być potworem. I dzisiaj tamto wszystko, co spamiętane opisywać, spisywać?
Niedorzeczność. Być niedorzecznym i niedorzeczności produkować w nadmiarze. Dlatego też zalecam powściągliwość. Każde dzieciństwo musi być z zasady cholernie wyjątkowym, jedynym w sobie oryginalnym, niepowtarzalnym, ciekawym, przygód pełnym, cierpień pełnym, stękającym pod ciężarem słodyczy bądź goryczy. Wyjątkowe kurwa jego mać jest i już!
/bsj/
To prawda, że dzieciństwo jest niepowtarzalne i życie zwykle się nie powtarza, lecz powściągliwość w opisie siebie samego, swoich przewag swoich klęsk, rozpoznawalnych smaków, kolorów swej otoczoności,
imion strachów, nazw lęków, należy do dobrych nawyków. Mam nadzieję, iż życie godne i spełnione to suma wspaniałości licznych iluminacji, mających moc uczłowieczania.
Poprzez iluminacje ludzkim bardziej się stając, ludzką naturę uzyskując, człowiek pojmować świat zaczyna i w pojmowaniu tym, oniemieniu, może nareszcie uświadomić sobie siebie i swój sens, we wszystkim ważnym, wagi pełnym wszystkim. Miłość spełniona, spełnione ojcostwo, szczęśliwa rodzina, spełniony przebieg własnej egzystencji? Kto może potwierdzić? Kto zejdzie z krzyża i potwierdzi? Bez Swojej akceptacji, czasu i miejsca w Międzyludzkim, nie dostąpisz chwili pojęcia, objęcia, określenia siebie we Świecie.
Jakże brzmieć? Jak się o sobie samym wydzierać? Jak się ustawić i którym profilem? Jakże o sobie śpiewać powściągliwie. Czy powiedzieć, że poczułem się błyskotliwym i szczęśliwym, kiedym po raz pierwszy przegapił, dzień swych urodzin? Cały witz polega na tym, by właściwego tonu dobyć, znaleźć a znalazłszy ów ton raz do końca zestroić się z otoczonością, jaka by nie była.
/bsj/
Dzieciństwo, jako obszar bytu będący bezczasem. Tamten ja cztero, pięcio, sześcioletni jasnowłosy chłopiec nad morzem, nad rzeką Dziwną, pod organami w kamieńskiej katedrze. Tamten Ja któż to? Czy my się porozumiemy i po co właściwie, dlaczego i dla kogo mielibyśmy się rozpoznać?
Werble i strzępy informacji z telewizora i „terror w Chile, terror w Chile”, uczasowiły by moją opowieść, gdybym ją snuć umiał ordynarnie i bez wstydu. Uczasowiły by i zwolniły z obowiązku informowania czytelnika o porze roku, będącej dekoracją mych bytności i tłem dla przebywań moich.
Dwudziesty siódmy stycznia
Tymczasem nie byłem w Chile o Chile słysząc, co nieco od telewizora, ale byłem i będąc żyłem lat kilka nad bałtyckim brzegiem. I słono, słoną wodą pachniało i brunatnicą śmierdziało w miejscowości jak worek, opuchniętej latem, bezludzkiej jesienią i zimą. Morze potworne i wszechstronne, siedmiomilowe, siedmioleśne, omnipotentne. Morski dzień się otwierał i zamykał. Jesienią i zimą otwierał się nagle, za głośno, na zawsze za wcześnie. Zamykał się długo i w oszaleniach w wieczornych wściekliznach. Droga do szkoły, godzina miasteczkiem dwie godziny wydmami, bluszcze na asfalt wpełzające,
bluszcze początek gdzieś w wydm gęstwinach biorące, gęstwinach drzew wydmy porastających, częściej sosen niźli dębów, raczej jarzębin niźli jesionów. Chodzenie zimą, chodzenie do szkoły też jesienią, chodzenie plaża, brzegiem morza, sensu było pozbawione, bo morze samo we własnej osobie, wdzierało się na wydmy, rubasznie i z uśmiechem a uśmiech zostawał na długo, jak uśmiech kota u Lewisa Carrolla.
Bezpiecznie czułem się tylko w domu. Zajmowaliśmy piętro poniemieckiej willi, raczej dużej a wedle mego ówczesnego wzrostu i mniemania, raczej ogromnej. Zaprojektowanej ze smakiem, wedle wilhelmińskich standardów końca dziewiętnastego stulecia i posadowionej dyskretnie w malowniczym krajobrazie. Za jej plecami płynęła rzeka Dziwna i dziwna to rzeka była, niewidziana, niesłyszana, ale wciąż i wciąż w świadomościach mieszkańców obecna. By dotrzeć do Dziwnej musiałbym przejść przez ogród dziczejący bardziej i mocniej w miarę oddalania się od willi. Po tym musiałbym przepychać się przez plątaniny gęstwin, ciemności skłębionych krzaków, zasieki poplątanych konarów i pewnie bym do Dziwnej nie dotarł a utonął.
W leśnych gęstwin plątaninach pośród jarzębin, klonów, dzikich jeżyn, pałki wodnej, paproci i wierzb, każdy dzielny, uparty, ciekawy zapadał się po kolana w grzęzawisku, łydki miał mułem upaprane i wnet animusz tracił, bo Dziwna w lesie się zaczynała, rzeka często gościła w lesie. Okna naszej werandy wychodziły na Bałtyk a jego woń słona, wodorostowa, błękitna poprzez wydmy płynęła, snuła się w nieśpiesznym zawstydzeniu po słońca wschodzie by wieczorem naciągnąć mocną esencją i w końcu zasnuć noc głębokim bursztynowym aromatem. Twarz domu zwrócona była ku miastu Dziwnów, bo dla mnie to miastem Dziwnów był, nie miastkiem, miasteczkiem, grajdołem, rodzinną prowincją a solidnym pełnowymiarowym Miastem. Widziałem Dziwnów, dotykałem, poruszałem się w jego wnętrzu bez skrępowania i świadomie, krok po kroku, ponieważ byłem bezrefleksyjnym jasnowłosym chłopcem. Wówczas to Dziwnów pojmowałem. Ale dojrzałem, urosłem zamieszkałem w Szczecinie i wnet postanowiłem, że Dziwnów już „rozumiem”.
Obcesowo z wyższością i lekko protekcjonalnie, gdy o prowincji swej dziecięcej opowiadałem czy w czas letniej kanikuły raczyłem ja nawiedzać, poczynałem sobie. Dzisiaj ze znacznego oddalenia, za przyczyną wielu kilometrów i lat pojmuje nie Dziwnów, ale siebie tamtego w Dziwnowie przeze mnie podówczas przeżytym. Tym jestem, kim jestem, także i dzięki albo przez Dziwnów, Bałtyk, Kamień Pomorski, Szczecin i późniejsze jeszcze miasta, miasteczka, miejsca.Tamten ja siedzący w piasku na brzegu.
/bsj/
Tamten ja, sobą samym zajęty i niczym więcej, bo i jak, bo i po co? Jesteśmy ze sobą na milcząco zaprzyjaźnieni i jeśli już, przychodzi mi patrzeć jego oczami na ów świat przypomnień, to najpierw staram się być dyskretnym. Opisać muszę Dziwnów z pozycji jasnowłosego pięciolatka, z perspektywy prowadzącego samotniczy tryb dzieciństwa chłopca, z wysokości dziecka. Dziecięce postrzegania otoczoności, dziecięce mniemania o rzeczywistości, dziecięce sposoby odczytywania sensów, przez to, że naiwne, niedoskonałe, niewyrafinowane a szczere a wolne od garbu „interpretacji”, którego nabawić się musi, w szkołach, kościołach, bibliotekach, salach wykładowych.
Trzydzieści trzy razy wypowiadam, trzydzieści trzy razy wymieniam głośno, dobitnie po długim namyśle imię Dziwnowa, trzydzieści trzy razy po trzydzieści trzy razy …
Mieszko Rybiński kontakt - https://www.facebook.com/mieszko.rybinski?fref=pb
Baggio Syguła Jacek
Wszystkie obrazy tu zaprezentowane sa autorstwa Baggio Syguła Jacek.Wkrótce na stronach Desperat-zine więcej jego prac,ale już teraz możesz odwiedzić jego strone na blogu... zapraszam http://baggiosygulajacek.blogspot.com.es/
Pięknie ,podoba mi się...
OdpowiedzUsuń...wielkie dzięki,staram sie...hehe
OdpowiedzUsuń